Poznańskie Franowo to skupisko centrów handlowych, więc jak można się domyślić do tego konglomeratu w weekendy przybywają tysiące ludzi, by spędzić weekend w jedynie słuszny sposób – czyli łażąc bez sensu po galeriach. Ot taka nowa rozrywka zamiast spaceru po lesie lub czytania książki – na głowę nie pada, a i popatrzeć na witryny można, i znajomych może spotkać…
Tak więc umieszczenie na jednym z parkingów zlotu food trucków wydaje się być doskonałym pomysłem. Niestety nie doczytałem dokładnie „listy obecności” i po dotarciu na miejsce mina lekko nam zrzedła. Spodziewałem się zlotu z prawdziwego zdarzenia, po krótkiej chwili znaleźliśmy ustawione jakieś 15 sztuk przeróżnej maści żarciowozów. Szału nie ma, ale w końcu Poznań to nie Warszawa więc pójdźmy na jakość a nie na ilość. Jedno kółko przez wszystkie menu i już mniej więcej wiemy co będziemy jeść. Dość tendencyjnie wybieramy foodtrucki spoza Poznania – sorry Wyczesane Porki – do Was możemy wpaść niemal w każdy dzień tygodnia i w końcu zapewne zawitamy 🙂
Na pierwszy ogień idą belgijskie frytki z food trucka Belgijki. Niby to tylko kawałek smażonej pyry, ale mistrz Heston Blumenthal poświęcił im kilka lat życia, by dopracować recepturę idealną. Według której zresztą frytki robiliśmy i możecie sami spróbować, nie poświęcając im lat pracy. Na porcję frytek czekamy chwilę, bo właśnie się robi nowa partia. Z przerażeniem patrzymy na ilość soli sypaną do frytek… No dobra… jakoś damy radę. Do frytek bierzemy sos jalapeno.
Samym frytkom nie da się wiele zarzucić, może poza solą. Grubo cięte, chrupiące na zewnątrz, w środku miękkie. Niestety – pierwsze kilka frytek ma czarne „dziury”, co jest niedopuszczalne, w szczególności jak ktoś się reklamuje jako najlepsze frytki w okolicy.
Ogólnie jest nie źle, na pewno są to jedne lepszych frytek w Poznaniu, szkoda tylko, że do Krainy Kwitnącego Ziemniaka dobre frytki musiały przyjechać z tak daleka, bo aż z Trójmiasta. Tyko do obierania ziemniaków mogliby się przyłożyć. Sos z jalapeno – jak to majonez z posiekanym jalapeno – szału nie zrobił, ale zły też nie był. Masakryczne natomiast było sosu podawanie – drewnianą łyżką z ubrudzonych klejących się wiaderek. Ja tam zbyt wrażliwy nie jestem, ale latem już bym się zastanowił, ile much utopiło się w moim sosie. Na szczęście było chłodno i padało więc na sos z „wkładką” szans nie było.
Z żołądkiem lekko zdenerwowanym niedużą porcją frytek (wzięliśmy małą za 6pln) i domagającym się więcej trafiamy na „Kultowe Zapiekanki”. Jako, że to jedyny historyczny polski fastfood, przeglądamy menu. Kolejka spora więc trzeba będzie poczekać. Przemiła obsługa nie widzi problemu ze zrobieniem „połówek”. Wybieramy Górala i Ostrego Słodziaka. Niestety zapiekanych buł z wołowiną już nie ma, bo pewnie byśmy się skusili. Czekając na zamówienie zastanawiam się jak w tym małym foodtrucku mieści się te kilka osób i może spokojnie pracować. A trzeba przyznać, że uwijają się jak w ukropie – w przeciwieństwie do wrażeń co do zeszłorocznych „bohaterów” festiwalu, który opisywaliśmy w naszej relacji, których szybkość pracy dorównywała stereotypowym paniom w społem. Oprócz pieczarek i sera – czyli standardu na zapiekance, na góralu mamy: boczek, ser wędzony, żurawinę, sos do wyboru, a na ostrym słodziaku: salami, żurawina, tabasco, feta, jalapeno, kiełki, sos do wyboru. Dodatkowo jako „posypkę” do górala wybieramy rukolę, a do słodziaka prażoną cebulkę. Sosy do wyboru są niestety fanexu, może to i klasyczne równając poziom do PRL-u, ale wolałbym zamiast 10 gotowców, 2 własne. Dodatków z każdego rodzaju na zapiekankach niewiele, ale też przy ich liczbie ciężko nałożyć więcej, bo i tak jest tego mała górka dobrego. Same dodatki – na plus świeża rukola i kiełki, chrupiące jalapeno, dobrze zesmażony boczek. Sama bułka – świeża i smaczna. Klasyczne zapiekankowe wypełnienie – no tutaj mam dylemat. Bowiem smakuje ono dokładnie tak jak wiele lat temu, przy czym nie jest to komplement. Jeśli chodziło o powtórzenie smaku z czasów, gdy zapiekanka była jedynym dostępnym fastfoodem – udało się idealnie. Ja natomiast miałem wrażenie, że pieczarki się ugotowały w sosie który puściły, bez odparowania i przesmażenia. Zapieczone z serem stworzyło razem kompozycje o klasycznym smaku prl-owskiej zapiekanki, choć zakładam, że młoda obsługa foodtrucka nie ma szans tego smaku pamiętać 😀
Mam nadzieję, że kiedyś trafię na zapiekankę z pieczarkami przesmażonymi na maśle – ale to już nie będzie wtedy ten „zapiekankowy” smak. Reasumując – nadzieje przerosły efekt końcowy, który nie był zły tylko nie spełnił wygórowanych wymagań. Wielki plus za uśmiechniętą i bezproblemową obsługę.
Po zapiekankach trafiamy na foodtrucka Kill Grill. W witrynie stoją słoje z marynatami własnej roboty, w menu zaskakujące połączenia ogórków marynowanych w ponzu, smardzów duszonych z lawendą, czy chutney z gruszki. Decyzja natychmiastowa – jemy. Wybór pada na Japan Burgera, jako najbardziej „pojechanego” – antrykot, sałata, rukola, ogórki z chili marynowane w ponzu, majonez wasabi, chutney imbirowy, bekon. Brzmi doskonale i z niecierpliwością czekamy, aż wreszcie trafi w nasze ręce. Niestety minusem (jak się okazuje nie pierwszym) jest brak pytania o stopień wysmażenia. Szkoda, bo przy pikantnym z opisu zestawie pasowałby mi średnio wysmażony (krwistego raczej w żadnym foodtrucku nie zaryzykuję). Otrzymana bułka prezentuje się całkiem fajnie. Zaletą jest, że nie ma 7 pięter wysokości jak to bywa w burgerowniach i istnieje szansa na zjedzenie jej bez sztućców i tony chusteczek. Na początek może wady – z bułki wylało się chyba wszystko co mogło się wylać. Bez wątpienia nie jest to burger, którego można jeść „w drodze”. Imbirowego chutneya nie udało mi się wyczuć, podobnie chili w ogórkach, majonezowi wasabi przydałoby się więcej wasabi, bekon po polaniu go majonezem natychmiast stracił chrupkość i zrobił się rozciapciany. Cały spód bułki był mokry niczym miss mokrego podkoszulka. Zakładam, że winowajcą były ogórki, które nie odciekły z marynaty i to ona zrobiła spustoszenie. I tu największe zaskoczenie – bowiem bułka się nie rozpadła. Rzecz niespotykana w polskich burgerowniach, a przy takim nasączeniu sosami wręcz niemożliwa. Sama buła bardzo smaczna, podobnie jak delikatnie przyprawiona wołowina. Wolałbym mniej wysmażoną, ale to kwestia gustu. Niestety na sam koniec trafiła się w burgerze jakaś chrząstka-żyła, która wzmocniła mieszane uczucia. Na duży plus – własne dobre sosy, własne pikle, ciekawe połączenia, dobra bułka. Na minus – niestety ten wyciekający na dzień dobry sos i rozmoczona bułka sprawiają, że nie wiem czy za tę cenę bym wrócił.
Nie udało nam się spróbować węgierskich pieczonych ciastek kominowych. Kolejka skutecznie nas zniechęciła. A znając moją miłość do słodyczy jakoś nie byłem w stanie się zmotywować. Ale udało się wcisnąć w miarę małą kolejkę do Parowozu.
W dobrym momencie, bo zaraz ustawiło się kilkanaście osób za nami. Parowóz jak nazwa wskazuje gotuje na parze. A gotuje pierożki dim sum. Nie było już takich z jagnięciną, więc wybór pada na kurczaka z kolendrą. Niestety nie da się (czemu?) pomieszać zestawów choćby po połowie. Wielka szkoda, bo jak czekaliśmy, to wciąż o to pytano. Pierożki dostajemy na bambusowym parniku, który oczywiście jest do zwrotu, ewentualnie można zamówić porcję na wynos. Bambusowe sitko wyłożone jest papierem do pieczenia i to bardzo dobry ruch, ale o tym za chwilę. Ciasto miękkie, farsz delikatny, wypełniający cały środek, dużo kolendry, brakowało mi trochę pieprzu lub czegokolwiek, ale być może ze względu na to, że to kurczak. Ogólnie bardzo bardzo fajna alternatywa dla wszelkiego rodzaju bułek. Cena typowo warszawska – 10 pierożków za 15pln, 23pln za 15 sztuk. Na koniec wyjątkowo niemiły aspekt – przesunął nam się papier na którym leżały pierożki. Nie cofnęły nam się… choć nie wiem czemu…. Panowie z Parowozu – sitka bambusowe się MYJE. Choćby raz na jakiś czas!. Po zestawie resztek na sitku moglibyśmy domyślić się ilości i rodzaju serwowanych na nim pierożków. Mimo dobrego smaku – drugi raz tam nie zjem.
Ogólne wrażenia poprawiła nam bardzo kawa z Husar Coffee – niepozorny busik serwuje naprawdę doskonałe latte.
Podsumowując zlot – nie mając zbyt dużych oczekiwań, można wpaść z rodziną i poskubać w paru miejscach. Tylko, że ceny nie są cenami na brak oczekiwań, a raczej na „chcę coś naprawdę dobrego”. Nie wiem kto wpadł na pomysł DJa, ale momentami ciężko było złożyć zamówienie przekrzykując serwowane przez niego „tłuste bity”. Zakładam, że muzycznie po prostu nie mieszczę się w grupie docelowej… ale jakby dało się ciut ciszej. Inną sprawą jest możliwość konsumpcji. Część foodtrucków ma stoliki, jednak czasem wypadałoby je wytrzeć, by się nie przykleić, na środku placu stoi pod namiotem trochę stolików zaraz obok głośników, ogólnie przydałoby się więcej miejsc siedzących – choćby przy parowozie, bo ciężko się konsumuje z gorącego bambusowego pudełka. To tyle jeśli chodzi o tę edycję, do zobaczenia na kolejnym zlocie.