POZNAŃ street food festiwal
10-12 kwietnia to dla Poznania streetfoodowe święto. Zapowiadane od dawna na fali mody na hamburgery i hot dogi. Nie mogliśmy tego przegapić. Na dzień testów wybraliśmy sobotę – najbezpieczniej, bo po piątku knajpy będą miały już obraz jak to wygląda i będą przygotowani na obsługę dużej liczby ludzi, a jeszcze nie pokończą się im zapasy jakby to mogło być w ostatni dzień. Wydawałoby się, że wymyśliliśmy to doskonale, prawda?
Na początek o samej organizacji festiwalu, który z festiwalem niewiele ma wspólnego. Myśleliśmy, że w jednym miejscu zgromadza się wszystkie food trucki, tak jak to miało miejsce np. w Warszawie. Niestety festiwal tylko z nazwy udostępnił mapkę z lista lokalizacji. Na pociechę miały być specjalne festiwalowe menu i rabaty na standardowe menu. Dobre i to.
W sobotę około godziny 17 pojawiliśmy się pod Smart Bastard. Zaczynamy z przytupem. Na ich menu już od paru tygodni czailiśmy się i tylko czekaliśmy na okazje. Wiec taaadam – oto jesteśmy. Przed budka stoi i siedzi 8-10 osób. 2 nich jedzą wiec smacznego.. reszta to kolejka w oczekiwaniu na zamówienie. Głodni i spragnieni mięsa dowiadujemy się, że burgerów już nie ma. Zostały tylko hot-dogi. Trudno. Zdarza się. Prosimy o Silly Philly z sosem BBQ i ogórkiem oraz Harris-Dog na ostro. Jak grom z jasnego nieba (a pogoda była wymarzona.. Chyba pierwszy taki ciepły weekend) spada na nas wiadomość, że trzeba poczekać minimum godzinę. Nie jest dobrze myślimy. Ale nie poddajemy się. Informujemy obsługę, że przejdziemy się po okolicy i dokładnie za godzinę wrócimy.
Nadal głodni idziemy dalej.. Zapiekanki u Hanki, niemal tuz obok. O zapiekankach słyszeliśmy, że są najlepsze w mieście a może nawet w województwie. Przy okazji to współorganizatorzy, a to zobowiązuje. Nie dziwi wiec, że w środku pełno. Jakieś 10 osób czekających na zamówienie. Czas oczekiwania? Około 1,5 godziny. Do tego czasu padniemy z głodu, wiec wychodzimy i biegniemy dalej. Docieramy do Pizza a Pezzi. Tu nie powinno być problemu, bo w końcu to pizza na kawałki wiec pozostaje ja tylko wydać. No dobra.. Jeszcze podgrzać w opiekaczu, bo taka formuła lokalu. Wchodzimy. Ludzie są, ale pizza tez jest. Jest dobrze. Może nie do końca.. bo na stole leżą 2 kawałki z salami i jeden z pesto. Wybór żaden, ale głodni jesteśmy. Żaden z nas nie miał ochoty na pesto, wiec prosimy o dwa z salami (2x8pln). 5 minut czekania aż wyjedzie z podgrzewacza i w końcu mamy okazje wrzucić coś do żołądka. I tu pojawia się problem, bo nie wiemy jak ocenić zaserwowany placek. Dobre świeże składniki. Pikantne zdecydowane w smaku salami, dobrej jakości mozarella, cieniutkie ciasto – efekt powinien powalić. Niestety ciasto jest od dołu spalone, trochę za długo w piecu było, sos pomidorowy to pomidory z puszki kompletnie nieprzyprawione.. nie wyczuliśmy ani grama oregano czy czosnku. Może dlatego, że jeden kawałek był niemal kompletnie sosu pozbawiony. Wiemy, że włoska pizza bazuje na zasadzie less is more ale przydałoby się odrobinę więcej sera i przyprawionego sosu. Na szczęście znakomite salami uratowało smak. A może po prostu bardzo głodni byliśmy.
Idziemy dalej. Trafiamy do Zuppi na św. Marcinie. Tak! To jest to. Zapowiadane festiwalowe 3 czy 4 pozycje w tym tajska i meksykańska to będzie cos to przed hot-dogami warto wciągnąć. Wchodzimy i ze zdziwieniem słyszymy, że zup festiwalowych nie ma. Zostały pomidorowa na mięsnym bulionie, wegetariańska ogórkowa i krem z marchewki. Co robić… bierzemy to, co jest. Przyznam, że idea knajpy z zupami jest znakomita, i bardzo się cieszyłem słysząc, że cos takiego powstało w samym centrum i serwuje rozmaite zupy w rozsądnych cenach. Male porcje pomidorówki i ogórkowej kosztowały po 6pln każda. Pomidorowa oczywiście z makaronem!
I właściwie tutaj kończy się wszystko pozytywne, co możemy o Zuppi napisać. Pomidorowa letnia (jakby była zimna to można by udawać, że to gazpacho, ale letnia to kompletna porażka), wywaru mięsnego wyczuć się nie da. Makaron rozciapciany i posklejany. Ogólnie smakowo zupa przypomina rozcieńczone woda pomidory z puszki. Fakt.. kawałki pomidorów pływają wiec może cos w tym jest. Ogórkowa bije na głowę swoja siostrę pod jednym względem – jest gorąca. Dobry punkt wyjścia. Dużo warzyw, dużo ogórków, wolelibyśmy gdyby nie była zabielana, ale skoro jest w takie wersji to niech będzie. Tu pozytywy się kończą. Pomijamy fakt, że ogórkowa najlepsza jest na żeberkach. Zdecydowaliśmy się na wersje wege to przyjmiemy to z godnością. Niestety wegetariański odpowiednik ogórkowej jest kompletnie pozbawiony smaku. Zupa nie jest w ogóle kwaśna, brak jakichkolwiek przypraw, warzywa, a tarte kiszone ogórki w szczególności sprawiają wrażenie jakby już raz były ugotowane a reszta zupy była dolewką. Nie kończymy porcji i idziemy dalej w poszukiwaniu festiwalowych atrakcji.
Po drodze mijamy zamknięte Słodko-Słony i Chrupiąca. Potem doczytujemy, że to knajpy śniadaniowe wiec w sumie nie mamy pretensji, że są zamknięte po południu i damy im szanse innym razem. Szybkim truchtem wracamy do Smart Bastard po 40 minutach od złożenia zamówienia. Mamy jeszcze 20 minut, ale wiadomo, że warto być chwile wcześniej. Podchodzimy zapytać za ile będą gotowe i dostajemy informacje, że spóźniliśmy się, bo oni przyspieszyli i letnie już hot-dogi czekają od 10 minut. Czujemy się jak dziecko, któremu zabrano lizaka. Oczywiście żadna propozycja zrobienia na nowo czy wymiany nie pada. Było zapłacone, wiec bierzcie i.. smacznego znaczy się.
Nic to.. Stare powiedzenie mówi, że dobre żarcie na zimno nadal jest dobre. Na początek Harris-Dog – o pikantności nie może być mowy, bo chyba zaserwowano nam sos curry zamiast harrisy. Bułka – duża, sucha. Bardzo sucha. Zapychająca. Za dużo jej stanowczo. Smażona cebulka z orientalną nuta – owszem.. da się wyczuć odrobinę dorzuconego kuminu. No i główny punkt programu. Zgrillowana kiełbaska od lokalnego rzeźnika – nie wiemy kim jest mały lokalny rzeźnik, ale doskonale znamy smak kiełbasy śląskiej z marketu. Znamy i nie lubimy za konsystencje, za duża ilość soli i nijaki smak. Kiełbasa w Harrisie smakuje dokładnie jak marketowa śląska. Nie wiemy czy tak jest zawsze czy tylko z okazji festiwalu i braków produktowych pojawiła się w hot dogu, ale niestety nie na to się nastawialiśmy. Kolej na Silly Philly – pocięte kawałki rostbefu, z grillowana papryka i pieczarkami, serem sosem BBQ i kiszonym ogórkiem. Wygląda nieźle. Niestety znów wielka twarda sucha buła, nieprzetarta żadnym sosem przed nałożeniem mięsa. Sam wsad bardzo ok. Mięso smaczne. To najlepsze, co dziś jedliśmy. Jakby zmienić bułkę, dać trochę sosu przed nałożeniem mięsa i jakby zaserwować klientowi ciepłe – naprawdę może być to hit.
Nie powiemy, że najedliśmy się… z lekkim zawodem i rozczarowaniem opuszczamy Smart Bastarda i idziemy dalej. Trafiamy na zatłoczony Stary Rynek a na nim do Łapu Papu Wings & Ribs. Na pytanie ile trzeba będzie czekać na skrzydełka słyszymy, że za 3 minuty wyciągają z pieca. Hurraaaa!! Zamawiamy w ostrym jalapeno. Z 3 minut zrobiło się 10, ale to i tak nie jest źle. Mała rada dla pana smarującego tortille – żeby zdjął rzemyki dyndające mu na nadgarstkach, bo macza je w każdym możliwym sosie. Ani to estetyczne ani higieniczne. Na szczęście nie zamawiamy tortilli, ale kto wie co on wcześniej robił ze skrzydełkami.
Dostajemy pudełko skrzydełek w cenie festiwalowe 9,6pln zamiast 12 za 250g. Pozytywnie. Skrzydełka fajnie upieczone – mięso odchodzi od kości i jest naprawdę smaczne. Sos jalapeno bardziej słodki niż ostry, ale całkiem smaczny. I tu największa wpadka – po upieczeniu obsługa obtacza skrzydełka w sosie i od razu serwuje. Przez to chrupiąca skórka robi się miękka i kleista. Niestety to dyskwalifikuje potrawę – nie lubimy, gdy skora kurczaka zamiast chrupać przykleja się do podniebienia. A wystarczyłoby obtoczone sosem skrzydełka wstawić na 2-3 min do piekarnika – sos się skarmelizuje i efekt od razy będzie inny.
Nadal głodni.. nadal nieusatysfakcjonowani.. zmierzamy w kierunku Kupca Poznańskiego. W Checkpoincie dają podobno dobre burgery. Podobno, bo gdy docieramy to obsługa pomiędzy kęsami burgera stwierdza by przyjść za pół godziny, bo wtedy będą zbierać zamówienia i od tego momentu około godziny czekania. Odpuszczamy i idziemy kawałek dalej do Checkpoint Remix. Tu słyszymy, że zostały tylko dania wege i schabowy, a na pulled porka trzeba poczekać godzinkę lub dwie jak dotrze. Od dłuższej chwili czujemy się jak w ukrytej kamerze, bo przecież to się nie dzieje… ale niestrudzenie idziemy dalej. Mijamy Food Patrol, przy którym stoi 15 osobowa grupka ludzi wiec nawet nie pytamy jak długo. Poza tym Food Patrola znamy a chcielibyśmy spróbować z okazji festiwalu czegoś innego. Szybkim krokiem zmierzamy w stronę samochodu pozostawionego przy Smart Bastardzie. Mijamy „u Hanki”, w której o dziwo nie ma kolejki. Szybka decyzja i wchodzimy. Zaczynamy czytać wywieszone na tablicy menu, gdy zza lady słyszymy, że jeśli chcemy coś zamówić to nie da rady, bo są zmęczeni, bo pracowali cały dzień, a poza tym ktoś im wystawił niepochlebną opinie na facebooku i bardzo się martwią i już nic nie będą serwować.
Po takich słowach od organizatora ręce nam opadają. Wychodzimy nie wiedząc czy śmiać się, czy płakać. Po paru latach pracy w gastro gdzie 16godzinny dzień pracy był standardem naprawdę nie rozumiem. Wsiadamy w auto (przy okazji zauważamy, że Bastard juz zamknięty) i jedziemy do Rock Garażu na piwo. Tam przynajmniej wiemy, że właściciel nie będzie zbyt zmęczony by nam napełnić kufel, piwa nie zabraknie, a ładny ogródek pozwoli odpocząć. Reasumując uznajemy PSFF za całkiem udaną akcje odchudzającą, ale chyba nie taki był cel imprezy.
Na koniec kilka obserwacji z punktu widzenia konsumenta, który gastronomie zna z obu stron kuchni.
Street food stał się modny i lokale otwierają ludzie, którzy niewiele wcześniej z gastronomia mieli wspólnego. To niestety widać. Dla większości z nich otworzenie i prowadzenie lokalu to nic prostszego. Festiwal pokazał jak bardzo się mylą. Ideą street foodu jest szybkie dobre jedzenie na zasadzie „take & go”. Robienie z tego slow foodowego miejsca z minimum godzinnym oczekiwaniem jest z założenia pomyłką. Jeśli produkcja burgerów jest na poziomie 6szt na godzinę to coś jest nie tak. Jeden mały podgrzewacz do pizzy w dni, kiedy przez lokal przewija się kilkadziesiąt do kilkuset osób to kompletna porażka, jeśli na 3h przed zamknięciem lokalu brakuje 80% menu to oznacza to jedynie, że zostało skopane zatowarowanie. Prawie zawsze można to nadrobić. Tylko trzeba chcieć. To są podstawowe rzeczy, których właściciele nie rozumieją. Podanie klientowi zimnego jedzenia w momencie, gdy umawia się na konkretną godzinę sprawia, że nie ma on chęci wrócić ponownie. Przejmowanie się opiniami na FB w momencie godzin otwarcia lokalu to naprawdę kiepski pomysł.
I jeszcze jedna refleksja a właściwie dwie – drodzy właściciele, jeśli to czytacie – wyjdziecie czasem na 10 minut na spacer i wróćcie do swojego lokalu. Jeśli zabije was zapach przy drzwiach to wiedzcie, że czuje go każdy wchodzący potencjalny klient. I naprawdę, mimo iż pani Gessler zapoczątkowała modę machania fryzurą nad garnkami – nie idźcie ta drogą. Wiemy, że problemem może być zrobienie czegoś z drwalską brodą, ale długie włosy naprawdę można związać, a nie machać nimi nad jedzeniem.