W niedzielne popołudnie pogoda była dość kapryśna, ale nie przeszkodziło nam to w wybraniu się na zlot foodtrucków. Tym razem zorganizowaliśmy większą ekipę by móc więcej zjeść, zabierając ze sobą przedstawicielstwo młodzieży – nastawionej na burgery, które cała reszta ekipy jakoś skutecznie omijała. No i ponownie unikaliśmy poznańskich foodtrucków, bo mamy je na miejscu.
Starczy wstępu, przejdźmy do konkretów. Na pierwszy rzut idzie American Food Truck z klasycznym Cheese Burgerem. Ogórek konserwowy, wołowina, pomidor, cebula czerwona, sałata, cheddar, sosy.
Mięso dość mocno wysmażone, obsługa nie pytała o stopień wysmażenia (może ze względu na wiek zamawiającej). Całość dobrze skomponowana, sosy lekko słodkawe, bułka się nie rozpadła choć była mocno przesiąknięta. Ogólnie – bez efektu wow, ale też nie ma się za bardzo do czego przyczepić. Dobry solidny burger.
Zaraz po burgerze idziemy do małego foodtrucka o nazwie Flammaster serwującego podpłomyki. Zamawiamy fusion polsko-meksykański czyli podpłomyka z chorizo, chipotle, chilli, oliwkami i rukolą. W sumie podpłomyk to taka nasza tortilla, więc nawet pasuje 🙂 Czas oczekiwania – około 10 minut. Damy radę, choć jak to na początku – wszyscy głodni. Podpłomyk wyjeżdża do nas pokrojony na kawałki. I jest świetny! Znika w mgnieniu oka, dobrze że zdjęcie zdążyłem zrobić. Świetne chrupiące ciasto, pikantne chorizo, dobry sos, wyczuwalne chipotle … No ale idziemy dalej i trafiamy na Taco Libre.
Taco Libre to foodtruck, którego długo oczekiwałem w Poznaniu. Z racji zamiłowania do kuchni meksykańskiej, szedłem do Taco Libre szybkim truchtem. Jak to zwykle w takich przypadkach wybieramy coś mało standardowego – taco korean. Karkówka z kimchi podana w tacosie – musi być dobra. Do tego dobieramy sos habanero – z ostrzeżeniem, że jest naprawdę wyjątkowo ostry. Deklarowany czas oczekiwania – 5minut. Czekamy, czekamy. Minut minęło prawie 20 i dostaliśmy swojego taco koreana. Dodatkowo z informacją, że kimchi jest jeszcze bardzo świeże i nie zdążyło się „przegryźć”. Trzy placki zwinięte w charakterystyczne łódeczki, solidnie wypełnione mięsem i kimchi. Fajnie przyprawione mięso, kimchi stanowczo za młoda, zupełnie nie oddaje smaku kimchi. Dodatkowy sos habanero – dla nas ok, fajnie pikantny, z klasycznym dla habanero „drugim planem” jeśli chodzi o pikantność. Dla młodzieży – mega ostry, co świadczy tylko o tym, że nasze kubki smakowe są już tak wypalone chili, że przestaliśmy na to zwracać uwagę.
Taco Korean ma jednak okropną wadę, z tego co zauważyliśmy pozostałe tacosy również – mianowicie ciężko je zjeść bez ubrudzenia i oblania sosem wszystkiego wokół. Tacosy już chwilę po zaserwowaniu są gumowate i miękkie, zakładam że leżąc na talerzu jeszcze chwilę rozpadły by się od samego patrzenia. Wzięcie tacosa do ręki powoduje, że z obu jego stron wylatuje sok z kimchi i zalewa na szczęście dla nas tylko stolik, choć obok widzieliśmy szczęśliwców z oblaną garderobą. No nie jest to street food do zjedzenia w biegu. Smakowo – bardzo fajnie z pewnymi minusami (za mało kimchi w kimchi, tacosy chciałbym wypieczone i chrupiące, a nie rozciapciane), natomiast jeśli chodzi o łatwość spożycia – najlepiej w stroju ochronnym. No i czas oczekiwania – jak mówi się 5 minut to niech to będzie 5-8 minut a nie 20.
Sos habanero sprawił, że zahaczyliśmy o Johna Lemona. Śliwkowy John Lemon smakuje jak zmieszany kompot babciny z dodatkiem wody gazowanej. Ciekawe wrażenie, może brzmiące nie do końca zachęcająco, ale zestawienie jest naprawdę smaczne. Z butelką w ręku idziemy w stronę Happy Little Truck. Przeszklona ciężarówka z zamontowanym piecem do pizzy. 5 pozycji w menu. Zachwycająca sterylność i czystość w środku – co jest ewenementem w polskim street foodzie. Happy Little Truck wygląda bardziej na jeżdżące laboratorium kulinarne, niż na foodtrucka – i jest to olbrzymi komplement.
Wybieramy Blu – czyli z pomidorami, gorgonzolą, mozarellą i czerwoną cebulą. Czas oczekiwania – 3 minuty. HAHAHAAHA .. tak była nasza reakcja, mając w pamięci tacosy sprzed chwili. Z ciekawości włączam stoper. Mina mi zrzedła (pozytywnie!!!) jak po upływie 2min 50s od włączenia stopera gorąca pizza jest w naszych rękach. I to jaka pizza!!! Ciasto cienkie do granic możliwości z chrupiącymi brzegami, świeże pomidory i rozpływające się znakomite sery. Jeśli mielibyśmy się do czegokolwiek przyczepić – ale to już naprawdę jest poprawianie znakomitego produktu i szukanie dziury w całym – to przy serowej pizzy – włoskim zwyczajem ciasto mogłoby być odrobinę grubsze – by sprostać wadze sera. Ale to naprawdę czyste czepialstwo. Gdyby nie to, że mamy w planach dalsze testy i musimy dbać o miejsce w żołądku – zamówilibyśmy następną. I niech to będzie świadectwo jakości. Zazdroszczę wrocławianom, że mają Happy Little Trucka na co dzień. Poznański Buffbus niestety mimo, iż smakowo również bardzo dobry, to cenowo jest o blisko połowę droższy, a ilościowo niestety mniejszy.
Pizza podniosła nam poprzeczkę.. więc bardzo ostrożnie wybieramy następny foodtruck. Wybór pada na kubańskie kanapki w La Chica Sandwicheria. Któż z nas nie oglądał „Chef’a” i nie miał ochoty na cubanosy? Zamawiamy zatem Cubano Picante – z marynowaną w mojo szarpaną wieprzowiną, serem, bekonem i sosem chipotle. Czas oczekiwania – 20 minut, które spędzamy na wybieraniu następnych miejsc do testów. Po 20 minutach dostajemy kanapkę, zapakowaną w papier i dodatkowo w ładne pudełko.
Na naszą prośbę kanapka przekrojona została na pół. Całość robi wrażenie. Kanapka wypełniona po brzegi mięsem i dodatkami. Chciałbym trochę więcej cytrusowego aromatu w wieprzowinie, ale to znów moje czepialstwo. Wszyscy cubanosem są zachwyceni. No i bułka, czy raczej kubański chleb – mimo potężnej zawartości w środku – nie rozpada się, nie jest przesiąknięta, jest fajnie miękka w środku i chrupiąca na zewnątrz. W walce o pierwsze miejsce pizza spada niestety na drugą pozycję.
Wśród nadciągających chmur trafiamy do Momo Smak na tybetańskie pierożki z krewetkami i mango lassi. Mango lassi – bardzo dobre, gęste, może nawet zbyt gęste, ale smaczne i pożywne. Wiem, ze zrobienie go nie jest problemem, ale czasem da się zepsuć najprostsze rzeczy. W Momo Smak – mango jest na właściwym poziomie i w przyzwoitej cenie 10pln. Po dostaniu sitka z pierożkami – przeczuleni przygodą na poprzednim zlocie – zaglądamy pod papier, którym wyłożony jest bambusowy pojemnik. Ufff czysto .. możemy zabrać się do jedzenia, tym bardziej, że zaczynają spadać pierwsze krople deszczu. Pierożki z krewetkami są smaczne, fajne ciasto, w nadzieniu każdego jedna krewetka koktajlowa plus dodatki. Smaczne. Fajna odmiana i alternatywa dla burgerów, z którymi są utożsamiane foodtrucki. Okropny natomiast jest sos dodawany do pierożków i psuje cały smak fajnego dania.
Ponieważ kolejka do pierożków była dość długa, czas oczekiwania spędziłem zaraz obok. Pan Szama serwuje klopsiki z ryżem i sałatką. Fajne podejście obsługi – daje się wynegocjować pół porcji. Wybieram wołowe klopsiki z sosem sojowo-miodowo-imbirowym, dzikim ryżem i tajskim colesławem z fistaszkami, granatem i dymką. Brzmi fajnie, wygląda nieźle, więc w pełni zadowolony biegnę podzielić się z ekipą. No cóż… radość trwała krótko.. to jedyne danie, które wylądowało w koszu.
Właściwie nie ma punktu do którego nie można się przyczepić. Ryż tak twardy, że aż chrupiący, w colesławie nie znaleźliśmy granata, ilości fistaszków były znikome, ale były. Sos był tak słony, że niemal nie do zjedzenia. To wszystko byłoby do przełknięcia, gdyby nie klopsiki. Nie wiem co przemielono by je uzyskać, ale na pewno nie była to wołowina. Rozlatujące się pod dotknięciem widelca kulki składały się bez wątpienia z bułki tartej, stanowiącej chyba główny wypełniacz, jakiegoś tłuszczu również w nieskromnych ilościach oraz niezidentyfikowanej papki udającej mięso. Przyznam, że dawno nie jadłem czegoś równe paskudnego. Zgodną decyzją „nigdy więcej” pudełko wylądowało w koszu, a my zwialiśmy przed deszczem.
Na szczęście deszcz nie padał długo, a nam się w żołądkach uleżało i postanowiliśmy zaatakować desery. Przyznam, że miałem ochotę na ramen z MamRamen, ale jak zobaczyłem cenę 24pln za niedużą miseczkę to stwierdziłem, że dam sobie spokój. Narzekaliście, że mało piszemy o słodkim – to specjalnie dla Was dwa następne foodtrucki. No i złamaliśmy się (nieświadomie – nie znając domowej lokalizacji) i zakupiliśmy gofra w poznańskim foodtrucku TenTego. Wybór padł na krem daktylowy, banany i migdały. Czas oczekiwania – 20 minut. Krem daktylowy – znakomity, mimo iż daktyle nie są w moich top5, z bananami i migdałami stanowią fajną, choć mega słodką kompozycję. Sam gofr (albo gofer jak ktoś woli 🙂 ) niestety – owszem brzegi chrupiące, ale środek kapciowaty, gliniasty i nie do końca wypieczony. No nie jest to to na co czekaliśmy. Swego czasu poznałem przyczynę tegoż problemu i mogę ją zdradzić ekipie z TenTego w ramach poznańskiej solidarności – do takiego ciasta należy używać gofrownic gastro. Takich, które mają moc, temperaturę i wagę. Niestety gofrownice marketowe choć w ładnym kształcie nie dają jakości (i piszę to z doświadczenia niestety 😛 ). A już w ogóle słaba była próba sprzedaży nam w „promocji” przy odbiorze gofra – leżącego od początku zamówienia egzemplarza, którego ktoś nie odebrał. Tak się nie robi.
Na koniec będą dwa hity ustawione po dwóch stronach barykady – żywieniowej, kalorycznej i jakościowej. Pierwszym hitem jest Pan Baton. Usmażony w cieście mars. Bomba kaloryczna i poziom cukru wołający o insulinę. Ale nie to jest straszne. Straszne jest, że Pan Baton każe sobie dopłacać za słone ciasto – widniejące w cenniku jako „sól morska”. No litości … rozumiem 500% przebitki na cenie batona umoczonego w cieście, bo jakoś trzeba tego foodtrucka utrzymać, zapłacę te 8pln. Ale naprawdę .. sól morska kosztuje kilka pln za kilogram. Nawet jeśli używalibyście płatków soli Moltona, czego bez wątpienia nie robicie to jest to przegięcie wszechczasów.
Ile schodzi tej soli na wiadro ciasta? łyżka? Zróbcie cenę 9pln i ciasto do wyboru i się nie błaźnijcie. Sam produkt – kosmicznie słodki i dobrze złamany słonym ciastem. Pozostawił jednak niesmak obsługi.
Obiecałem dwa hity na koniec tej trochę długiej recenzji. Drugim, w przeciwieństwie do poprzedniego bardzo pozytywnym – jest Punch&Crunch – Zdrowy Wycisk. Robią wrażenie już z daleka. Zarówno wśród miłośników motoryzacji rozpoznających fantastycznego pięknie odrestaurowanego Citroena H, jak i wśród tych, którzy zachwycają się „o jakie ładne autko”. W tej przesympatycznej furgonetce zwanej kiedyś „dostawczym Belmondo”, dwóch przesympatycznych gości wyciska soki.
Na potykaczu można sobie wybrać swoje ulubione smaki. Ale na tym potykaczu, możemy również zobaczyć, jakie zniżki nam przysługują. A zniżki nie są za hurtowe zakupy – tylko dla funu. I nie ma, że nie chcesz. Na pewno jestes DJem, artystą, przyjechałeś ze Świebodzina, albo na rowerze – zniżka ci się należy. Uśmiech obsłudze nie schodzi z twarzy mimo, iż na soczek trzeba poczekać ponad 20 minut. I tu niespodzianka bo dla niecierpliwych chłopaki mają trochę takich popakowanych w butelki. Wybieramy Young Timera – czyli marchew, jabłko i jarmuż. Butelka wygląda jak żywcem wyjęta z bajki o gumisiach, a sam sok kolorem też przypomina sok z gumijagód. Co prawda nie zaczęliśmy po wypiciu skakać, ale zawartość była przepyszna. Był to przemiły akcent na zakończenie naszego pobytu na zlocie foodtrucków. I patrząc wstecz mogę powiedzieć, że jest coraz lepiej. Co prawda zdarzają się kompletne porażki, ale coraz więcej jest różnorodnych opcji smakowych, a wiele z nich zasługuje na spróbowanie.