Nie udało nam się po odwiedzeniu Saute powędrować dalej wiec dnia następnego postanowiliśmy kontynuować zwiedzanie poznańskich lokali z okazji Culinary Fest.
Na początek Idziemy do Papierówki mieszczącej się przy ulicy Zielonej. Jest ogródek, pogoda wymarzona. Zostajemy poinformowani by wybrać sobie stolik, przy którym nie ma napisu rezerwacja. Trochę to dziwne skoro rezerwacje mamy ale nie ma problemu – w całej restauracji zajęte są 2 stoliki wiec rozsiadamy się w ogródku. Po chwili siedzenia podchodzi kelnerka z informacją, że skoro jesteśmy pierwszy raz, to system zamawiania polega na podejściu do baru, zamówieniu, zapłaceniu i jak będzie gotowe to zostanie nam podane. No ok.. system zamówień rodem z baru mlecznego, ale skoro taka jest konwencja to się nie blokujemy. Zamawiamy 3 zestawy festiwalowe w opcji mięsnej (jakoś nie przekonuje nas tempeh w opcji wege), do tego 2 piwa i lemoniadę arbuzową.
Napoje przyniesione do stolika niemal natychmiast. Lemoniada – podana w słoiku z uchem woda z syropem arbuzowym, plasterkiem cytryny i 4 kostkami arbuza. Przyznam, że byłbym wdzięczny za podanie w szklance, etap picia czegoś ze słoika zakończyłem na początku studiów. Cenę (chyba?) 9pln za szklankę wody z syropem uważam za mocno zawyżoną ale widać dopłata jest za hipsterski słoik.
Chwile później dostajemy 3 filiżanki z Cappuccino z zielonej kawy pora i zielonych szparagów z mlekiem migdałowym, kardamonem i gałka muszkatołową. Przyznam ze wyglądają średnio estetycznie. W zapachu przebija kardamon. Jest nim mocno posypana cała pianka, co właściwie dominuje jej smak na gorzko-kardamonowy. Pod pianką szarobury płyn, który jednak smakuje lepiej niż wygląda. Przyzwoicie gorący, wyraźnie wyczuwalny smak pora i lekki aromat szparagów i mocno wyczuwalna gałka której smak zostaje na długo. W połączeniu z kardamonem – no nie bardzo… Myślę, że gdyby było go na piance odrobinę, całość miała by potencjał.
Kilka minut po zjedzeniu przystawki na stole pojawiają się talerze z daniem głównym. Pierś z kaczki confit z waniliowym sosem z marchewki i pomarańczy podana z cukinią, topinamburem i buraczkami w winegrecie z herbaty różanej. Kompozycja – taka jak na zdjęciach prezentujących potrawę. Niestety chwile po spróbowaniu ujawnia się największa wada dania – dwa z podanych dań są letnie a trzecie kompletnie zimne. Jeśli chodzi o smak – znakomite kostki buraczków, chrupiące i aromatyczne. Kompletnie bez smaku topinambur, cukinia i szparag chrupiące i smaczne, ale zimne jak reszta, marchewka poprawna, choć mam nieodparte wrażenie ze ugotowana była rano. Mięso – zakładamy, że przy braku pytania o stopień wysmażenia (które to pytanie przy confit jest oczywiście zbędne bowiem po długim duszeniu w tłuszczu mięso nie ma szans być nawet odrobinę krwiste) na stół powinny trafić jednakowe dania. Trafiły trzy różne. Wspólną miały temperaturę i kształt. Jedna z porcji była ewidentną „połówką” pozostałe uduszone mniej lub bardziej na „well done”. Zakładam, sadząc po braku tłuszczu, że zamiast tradycyjnego przygotowania confit stosowany jest wolnowar. Jest to bez wątpienia zdrowsze, ale jak widać mięso potrafi być nierówne. Sos z marchewki, wanilii i pomarańczy nam kompletnie nie podszedł. Dość mocno rozwarstwiony, co sprawia wrażenie, że podobnie jak warzywa był nałożony dłuższą chwile temu. Słodki, bez odrobiny bazy z rosołu czy tłuszczu o którą przy kaczce aż się prosi. Zakładam, że doskonale pasował do wersji wegańskiej tego dania, ale przy kaczce był jakby osobno. Ogólnie danie z dużym potencjałem, ale odnieśliśmy wrażenie, że do wegańskiej potrawy dołożono kawałek kaczki kompletnie tam nie pasujący.
Niestety, jesteśmy szczerzy w naszych opiniach i kelnerce odbierającej talerze na pytanie czy smakowało odpowiedzieliśmy „hmmm, ciekawe”. Spowodowało to natychmiastową wizytę kucharza z przywitaniem „A wy to chyba z branży, albo z jakiegoś bloga, skoro wam nie smakowało?”. W dyskusji która się wywiązała dostaliśmy wyjaśnienie, że restauracja jest bezkompromisowa i nie gotuje standardów typu żurek, bo to potrafi każdy. Jak mawia Jurek – challenge accepted i przyjmujemy zaproszenie na żurek w wykonaniu Papierowki – może być w wersji fusion 🙂 Kucharz wyjaśnił nam, że mają swoich klientów, którzy lubią ich kombinowanie i będąc już rok na rynku nie muszą się uginać pod trendami, wiec przyjmują, że może komuś nie smakować. Zawsze twierdziliśmy, że jeśli ktoś ma wizje i jej uzasadnienie to niech robi to dalej, bo najważniejsze realizować swój cel – tak wiec tłumaczenie, że sos do kaczki nie może być na bazie demi-glace lub choćby bulionu bo jest zbyt plebejski przyjmujemy, choć kompletnie nie wpisujemy się w target. Kucharz bardzo nas przeprosił ze dania trafiły do nas zimne. Cóż – zdarza się, choć obłożenia w lokalu nie było, na kuchni był tłum ludzi i niedopracowanie dania w takim przypadku mocno razi. Tym bardziej, że to festiwal, wiec tym bardziej obsługa powinna się postarać. Myślę, że gdyby dania były podane ciepłe to odbiór mógłby być inny. Zapewne odwiedzimy jeszcze Papierówkę, gdy zobaczymy w menu coś co nas zachęci.
Po wyjściu z Papierówki trafiliśmy na Ratajczaka 30. Restauracja nazywa się Tavaa Indian Restaurant. Poznań nie ma szczęścia do hinduskiej kuchni, co zawsze uważaliśmy za wielką szkodę, wiec skoro nadarzyła sie okazja to weszliśmy sprawdzić. W środku klimat klasyczny dla tego typu lokali. Siadamy przy stoliku. Po podaniu kart zamawiamy zestaw festiwalowy, dodatkowo naan czosnkowy, butter chicken, mango lassi i piwo. Napoje dostaliśmy po 3-4 minutach – tyle słysząc odgłos blendera trwało przygotowanie mango lassi. Po następnych kilku minutach dostaliśmy gorącą przystawkę dosłownie zaraz potem pozostałe dania i ryż z informacją, że jeśli ryżu zabraknie to zostanie doniesiony.
Zacznijmy w kolejności próbowania – mango lassi – znakomite. Nie za słodkie, co często się zdarza, aksamitne, takie jak powinno być. Przystawka – Mixed Veg Pakora – kawałki smażonych warzyw (cebula, ziemniaki, zielona papryka, kalafior) w panierce z maki w ciecierzycy. Jest to bez wątpienia najsłabszy moment degustacji. Najgorsze co kiedykolwiek można powiedzieć o kuchni hinduskiej to, że jest mdła i bez smaku. Niestety przystawka taka była. Warzyw trzeba było się doszukiwać, całość składała się głównie z ciasta. Samo ciasto było ciężkie i bez smaku.
Szybko wiec sięgnęliśmy po resztę z nadzieją poprawy wrażeń smakowych i się nie zawiedliśmy. Najpierw dodatki. Ryż basmati, ugotowany idealnie, lekki i sypki. Naan czosnkowy – z drobno posiekanym czosnkiem na wierzchu – świetny. Sosy, które dostaliśmy dodatkowo – ciemny w stylu ketjap manis był ok, ostry z pomidorami i chili gdyby był mniej słony byłby bardzo dobry, marynowane warzywa w pomidorach i przyprawach nie zdobyły naszego uznania ze względu na zbyt dużą ilość octu i soli.
Festiwalowe danie główne – Sabzi Chicken – kawałki kurczaka bez kości z warzywami w ostrym cebulowo – czosnkowym sosie. Kurczak bardzo ok, warzywa chrupkie, sos dobrze przyprawiony, choć przy naszym przesuniętym poziomie ostrości była ona niemal niewyczuwalna. Ale całość fajnie zbalansowana i smaczna.
Na koniec – butter chicken, klasyka hinduskiej kuchni. Niepozornie wyglądający garnuszek nas zwiódł bo okazało się, że zawiera całkiem pokaźną porcje. Potrawa jak przystało na sztandarową – aromatyczna, z aksamitnym sosem i kawałkami fileta z kurczaka. Daliśmy rade zjeść całość, ale pomysł na przetestowanie jeszcze czegoś upadł zanim się narodził. Musimy stwierdzić, że samą festiwalową porcją w Tavaa można się najeść.
Poza bezpłciową przystawką – cała reszta bardzo smaczna i warta uwagi. Mała uwaga co do lokalu – stolik przy którym siedzieliśmy miał w kilku miejscach poplamiony obrus. Wiadomo, że przy sosach o to nietrudno, ale warto by na to zwrócić uwagę.
Tavaa Indian Restaurant zapisujemy na liście lokali do których warto wrócić na obiad.