Czyli grillowy weekend w wykonaniu Biblii Smaków. Mając chwilę wolnego jak można się było spodziewać wyskoczyliśmy powędzić. Wciąż odkrywamy nowe aspekty i uczymy się by efekt końcowy był jak najlepszy. No, ale wędzarnia wędzarnią, a człowiek coś jeść musi. Wobec tego rozpaliliśmy grilla. Ba, rozpaliliśmy nawet dwa grille. Na pierwszy ogień poszła pizza. tak tak – klasyczna margharita na super cienkim cieście. Zdjęć niestety nie będzie bowiem zniknęła tak szybko ze zostały tylko okruszki. Co prawda Jurek zrobił telefonem foto, ale odmówił publikacji 😉 Zatem o pizzy na grillu napiszemy następnym razem, bo pomysł jest przedni i wart wielokrotnego powtórzenia.
Jako danie główne wymyśliliśmy sobie cheese steak sandwich. Może dlatego, że podczas festiwalu streetfoodu zjedliśmy zimnego i pozostawiającego ogromne pole do rozwoju. Ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie eksperymentowali. Postanowiliśmy więc zaimportować do naszego menu recepturę prosto ze słonecznej Florydy. Oglądaliście film Chef? Też mieliście ochotę na mojo pork? My postanowiliśmy zrobić mojo beef. Jak szaleć to szaleć. W nasze ręce trafił piękny prawie 2kg kawałek rozbratla.
Najpierw marynata:
- 1 pęczek kolendry
- 1/2 pęczka mięty
- otarta skórka z 1 pomarańczy
- sok z 1 pomarańczy
- 1 cała pomarańcza
- 1/2 szklanki oliwy
- 8-10 łyżek soku z limonki
- 6-8 dużych ząbków czosnku
- pół pęczka oregano
- łyżeczka oliwy
- 1,5 łyżeczki soli
- 1 łyżeczka kuminu
- 1-2 łyżeczki soli
- 1 łyżka grubo świeżo zmielonego pieprzu
- 150ml oliwy
Czosnek wyciskamy, zioła szatkujemy, wszystkie składniki mieszamy (poza całą pomarańczą). Marynata pachnie obłędnie i o to chodzi! Pomarańczę kroimy w półplasterki. W pojemniku układamy nasz kawał mięsa i zalewamy go dokładnie marynatą. Najlepiej dobrać pojemnik tak by po zalaniu marynata zakrywała wołowinę. My ułożyliśmy na dole pojemnika połowę plastrów pomarańczy, ułożyliśmy mięso, obłożyliśmy resztą plastrów i zalaliśmy marynatą. Teraz należy zamknąć pojemnik i wstawić do do lodówki na 24h. Nie mniej. 36h też nie zaszkodzi.
Etap drugi – pieczenie:
Potrzebujemy folię aluminoową. Duuuuuużo folii aluminiowej. I przed nami brudna robota. Zawartość pojemnika z mięsem musimy przenieść na folię unikając strat w zalanym sprzęcie i ubrudzonych ludziach. W dwie osoby da się to jakoś ogarnąć. Postarajcie się by pomarańcze nadal obklejały mięso. Owijając folią postarajcie się lać trochę pozostałej marynaty do środka. I owijamy folią owijamy produkując zgrabną cegiełkę. Pamiętajmy, że musi ona wytrzymać parę godzin na grillu. Teraz potrzebujemy grilla z pokrywą. I rozpalonego brykietu. Ale rozpalonego porządnie i w dużej ilości – nie tak jak na klasycznych grillach gdzie grilluje się karkowkę i kiełbaski nad ledwo wypaloną rozpałką. Brykiet na grillu ma być cały pokryty białym nalotem i żarzyć się. Ma dawać ciepło ale nie ogień. Na ruszcie układamy nasz pakunek i zakrywamy pokrywę. Co około 30-40minut przewracamy pakunek na drugą stronę. I tak przez 5 godzin. Nic trudnego .. w tym czasie można spokojnie siedzieć i gadać o pierdołach, na przykład o najnowszym przeboju Justina Biebera .. okej.. trochę nas poniosło … w każdym razie można się na luzie napić piwa. Albo wykorzystując woka na drugim grillu zrobić coś do zjedzenia, by nie czekać na sucho – szybka wariacja na temat firmowej zapiekanki ze szparagów, ziemniaków i pomidorów podniosła morale załogi.
Po 5 godzinach pieczenia nasza wołowina była gotowa. Przynajmniej taką mieliśmy nadzieję zdejmując ja z grilla. Delikatnie rozcięliśmy folię i zlaliśmy sos – przyda się na później. Wyjęliśmy mięso z folii i pozostawiliśmy do wystygnięcia.
Etap ostatni – wreszcie jemy!!!
Potrzebujemy bułki. Ponieważ nie mieliśmy warunków do wypiekania własnych oryginalnych, ani też nie podpisaliśmy kontraktu z małym lokalnym dostawcą pieczywa, zdecydowaliśmy się na ogólnie dostępne półbagietki (biorąc pod uwagę, że nasza wołowina nie pochodziła od małego lokalnego rzeźnika, który z krową codziennie rozmawiał o pogodzie i pił kawę na śniadanie, uznaliśmy, że nie popełnimy faux pas). Do tego ser. Duuuużo sera. Mieliśmy resztkę startej mozarelli, plus plastry ementalera. I małosolne ogórki. Pokrojone w plastry.
Rozpoczynamy część zasadniczą – wołowinę kroimy w cienkie plastry. Jak najcieńsze. Woka lub patelnię stawiamy bezpośrednio na grillowym żarze, podlewamy odrobiną sosu spod mięsa. Wrzucamy pokrojone w plastry mięso. Podsmażamy – pamiętając, że na żarze smażenie odbywa się momentalnie.
Bagietki nacięliśmy wzdłuż i wydrążyliśmy miękką część. W środek nałożyliśmy ser, posmarowaliśmy konfiturą cytrynową (możecie użyć sosu bbq lub każdego innego który lubicie), na to po bokach plastry ogórków. Następnie upchnęliśmy podsmażone plastry wołowiny, tak ciasno jak się dało. Całość obłożyliśmy plastrami sera.
Bagietki umieściliśmy na ruszcie grillowym i zamknęliśmy pokrywę. Po około 4-5 minutach bułka stała się chrupiąca, ser pięknie się roztopił – to był czas by rozpocząć konsumpcję. Jeszcze tylko zdjęcie pamiątkowe i po mojo cheese steak pozostało tylko wspomnienie.
Kilka uwag nam się nasuwa na koniec… oczywiście nie trzeba się wygłupiać jak my – można zamarynować mięso, przygotować steka na patelni, pokroić go i zrobić kanapkę zapiekając w piekarniku – będzie równie dobra. I bez wątpienia lepsza niż w food truckach – bo jak do tej pory nie spotkaliśmy bułki która by się nie rozleciała, a tutaj mimo braku profesjonalnych rozwiązań do gastro, dysponując jedynie tanim grillem udało się stworzyć kanapkę, którą nikt z jedzących osób się nie poplamił i która się nie rozpada. No ale może dlatego ze my nie robimy tego zawodowo 🙂